„Moja Krew” – już w piątek premiera w Kinie Millennium!
5 lutego wyjątkowa premiera filmu MOJA KREW z udziałem twórców: tarnowianina Marcina Wrony (reżyseria), Eryka Lubosa (odtwórca głównej roli), Łukasza Dzięcioła (producent).
5 II 2010
MOJA KREW
reżyseria: Marcin Wrona,
scenariusz: Marcin Wrona, Grażyna Trela, Marek Pruchniewski,
zdjęcia: Paweł Flis, muzyka: Marcin Macuk
obsada: Eryk Lubos, Luu De Ly, Wojciech Zieliński, Krzysztof Kolberger, Roma Gąsiorowska, Marek Piotrowski, Małgorzata Zajączkowska, Joanna Kurowska, Monika Kwiatkowska-Dejczer i in.
szczegóły: obyczajowy, Polska, 2009, 91 min
KINO MILLENNIUM: 5 II 2010, g. 20.00
PO PROJEKCJI SPOTKANIE Z TWÓRCAMI
prowadzenie: Łukasz Maciejewski
MOJA KREW to jeden z najbardziej oczekiwanych debiutów pełnometrażowych w polskim kinie. Już zrealizowana w 2001 roku znakomita szkolna etiuda Człowiek Magnes Marcina Wrony zebrała nagrody m.in. na festiwalach w Krakowie, Nowym Jorku, Monachium i Belgradzie. Scenariusz Mojej krwi (pierwotny tytuł Tamagotchi) zwyciężył w polskiej edycji konkursu Hartley-Merrill. Zdobył też trzecie miejsce w edycji międzynarodowej.
Głównym bohaterem filmu jest Igor (Eryk Lubos), bokser, który podczas jednej z walk zostaje poważnie ranny i musi zrezygnować z kariery. Po kolejnych, nieudanych związkach z kobietami zaczyna myśleć o tym, żeby zostawić po sobie „coś” – dziecko. Do tego właśnie potrzebna jest mu przypadkowo poznana na bazarze Wietnamka (Luu De Ly), która zgadza się urodzić mu dziecko w zamian za polskie obywatelstwo. To trudne na początku spotkanie ludzi odmiennych kultur zmieni wszystko w życiu bohaterów.
Bohaterem Mojej krwi jest też współczesna Warszawa – jej symboliczne, znane wszystkim miejsca i mroczne zaułki, a także mało znana mieszkańcom miasta kultura największej mniejszości etnicznej w stolicy.
GOŚCIE PREMIERY
MARCIN WRONA
Tarnowianin. Reżyser filmowy, telewizyjny i teatralny. Absolwent filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
W trakcie studiów na Wydziale Radia i TV im. Krzysztofa Kieślowskiego na Uniwersytecie Śląskim wyreżyserował m.in. film absolutoryjny pt. "Człowiek Magnes" (2001). Film zdobył uznanie na wielu międzynarodowych festiwalach, m.in: zwyciężył w kategorii Najlepszy Film Studencki na Tribeca Film Festival organizowanym przez Roberta De Niro i Martina Scorsese w Nowym Jorku (2002).
W 2003 ukończył Mistrzowską Szkołę Reżyserii Andrzeja Wajdy. W tym samym roku wyreżyserował teatr TV, którego jest też współautorem, "Pasożyt". Spektakl otrzymał nagrodę za Debiut Reżyserski w Teatrze TV (2004). W styczniu 2004 wyreżyserował sztukę Endy'ego Walsha pt. "Uwięzieni" dla Terenu Warszawa (dawniej Teatr Rozmaitości).
Podczas ceremonii wręczenia Europejskich Nagród Filmowych 2004 w Barcelonie zaprezentował swój krótki film "Telefono", który później dołączony został do kolekcji DVD Pedro Almodovara.
W roku 2005 wyreżyserował kontrowersyjną sztukę pt. "Skaza" dla Teatru TV, za którą otrzymał Nagrodę Jury na Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" w Katowicach 2006 oraz Nagrodę za Reżyserię na Festiwalu "Dwa Teatry" Sopot 2006. Ostatnio zrealizował sztukę wg Harolda Pintera "Kolekcja" dla teatru TV (emisja 22 października 2006). Dla sceny faktu teatru TV powstała "Doktor Halina" w jego reżyserii i współautorstwa (na postawie wspomnień Haliny Szwarc z działalności konspiracyjnej).
Marcin Wrona studiował też w Binger Film Institute w Amsterdamie (2005). Reżyseruje również reklamy, wideoklipy, pracował jako drugi reżyser (m.in. Przedwiośnie). Wykłada reżyserię na Wydziale Radia i TV im. K. Kieślowskiego w Katowicach.
ŁUKASZ DZIĘCIOŁ
Producent filmowy. Ukończył międzynarodową produkcję filmową w Szkole Filmowej w Kolonii w Niemczech, produkcję filmową w Szkole Filmowej w Los Angeles oraz filmoznawstwo na Uniwersytecie w Łodzi. Od 10 lat związany jest z firmą produkcyjną Opus Film (z siedzibą w Łodzi), której jest także współwłaścicielem. Zadebiutował w 2001 r. jako producent filmu dokumentalnego "Jedziemy w stronę słońca". Jest jednym z organizatorów Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage. Organizuje i nadzoruje studenckie warsztaty filmowe prowadzone przez światowej sławy filmowców. W ciągu ostatnich 3 lat wielokrotnie współpracował także przy amerykańskich produkcjach filmowych. W dorobku Łukasza Dzięcioła znajdziemy takie filmy jak: "Edi", "Mistrz", "Masz na imię Justine", "Hi-way", "Z odzysku", Chłopiec na galopującym koniu", "Inland Empire", "Pokój szybkich randek", "The loneliness of the Short-Order Cook", "Zero" i "Moja krew". Najnowszym filmem wyprodukowanym przez Łukasza Dzięcioła jest produkcja „Dwa światy, zaświaty” w reżyserii Ryszarda Brylskiego.
ERYK LUBOS
Za kreację w „Mojej krwi” Marcina Wrony został uhonorowany prestiżową nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego. W 2008 roku otrzymał nagrodę za drugoplanową rolę męską w filmie "Boisko bezdomnych" na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Eryk Lubos jest ponadto laureatem wielu nagród teatralnych.
Lubos ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną we Wrocławiu w 1998 roku. W tym samym roku otrzymał angaż do Wrocławskiego Teatru Współczesnego im. Edmunda Wiercińskiego oraz został uhonorowany nagrodą Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego i wyróżnieniem na XVI Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi za umiejętności komediowe zaprezentowane w spektaklu dyplomowym PWST we Wrocławiu, zatytułowanym "Igraszki diabła". W 1998 roku wystąpił w przedstawieniu "Ballady morderców" Nicka Cave'a, w reż. Jerzego Bielunasa na deskach wrocławskiego Teatru K2. Występował w przedstawieniach reżyserowanych przez Krzysztofa Galosa, Krystynę Meissner, Piotra Cieplaka, Iwonę Kempę. W 2003 roku zagrał w spektaklu "Wojna polsko-ruska" Doroty Masłowskiej, wystawionym przez Agnieszkę Lipiec-Wróblewską na deskach gdańskiego Teatru Wybrzeże. W następnym roku wcielił się w Protosa w "Lochach Watykanu" Andre Gide'a w reż. Jana Klaty.
W 2004 roku Lubos otrzymał Nagrodę Wrocławskiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru nagrodę za najciekawszą rolę męską (Jajo i Streeta) w "Zwycięstwie" Howarda Barkera w reż. Heleny Kaut-Howson. Wiele laurów przyniosła mu rola Bogusia w przedstawieniu "Made in Poland" wystawionym przez Przemysława Wojcieszka w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. W 2005 roku wystąpił w roli Aleksa w "Nakręcanej pomarańczy" Antony'ego Burgessa, w reż. Jana Klaty, za którą otrzymał nagrodę na XXXVI Jeleniogórskich Spotkaniach Teatralnych. W 2005 roku Lubos przeniósł się do warszawskiego Teatru Rozmaitości, gdzie grał m.in. w przedstawieniach "2007: Macbeth", "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię", "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", "Szewcy.u.bram". Aktor wystąpił również w spektaklach Teatru Telewizji, m.in. "Courage mojej matki" (2002) Georga Taboriego, w reż. Magdaleny Łazarkiewicz i "Komu wierzycie?" (2007) Jeleny Djordjević, w reż. Macieja Pieprzycy.
Pod koniec lat 90. Lubos pojawiał się w serialach "Życie jak poker" i "Wszystkie pieniądze świata". Pojawił się w filmie "Stara baśń" (2003) Jerzego Hoffmana. W dramacie "Karol. Człowiek, który został papieżem" (2004) Giacomo Battiato, zagrał ubeka. Był Leszkiem Januchtą, człowiekiem "Grandy" (Paweł Małaszyński) w serialu "Oficer" Macieja Dejczera. Wystąpił w drugoplanowej roli w dramacie "Ono" (2004) Małgorzaty Szumowskiej. Był członkiem bandy Tadka (Przemysław Bluszcz) w filmie "W dół kolorowym wzgórzem" (2004) Przemysława Wojcieszki. Grał epizody w serialach "Boża podszewka. Część druga", "Okazja", "Pensjonat pod Różą", "Pitbull", "Codzienna 2 m.3", "Kryminalni".
Wcielił się w sędziego bokserskiego w dramacie "Z odzysku" (2005) Sławomira Fabickiego. Zagrał małomiasteczkowego mafioso w filmie "Przebacz" (2006) Marka Stacharskiego. W 2007 roku pojawiał się na drugim planie m.in. w filmach "Ryś" Stanisława Tyma, "Środa czwartek rano" Grzegorza Packa, "Wszystko będzie dobrze" Tomasza Wiszniewskiego.
Przełomem w jego karierze okazała się nagrodzona w Gdyni rola Romana "Indora" Gawrona w bardzo dobrze przyjętym filmie Kasi Adamik "Boisko bezdomnych" (2008). W 2008 roku Lubos wystąpił również w drugoplanowych rolach w filmach "Jak żyć?" Szymona Jakubowskiego i "Magiczne drzewo" Andrzeja Maleszka. Wcielił się także w głównego bohatera filmu telewizyjnego "Tysiąc zakazanych krzaków" Piotra Kielara. Rok później zagrał Igora, zawodowego boksera, który dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory w dramacie "Moja krew" Marcina Wrony. W filmie "Janosik. Historia prawdziwa" Kasi Adamik i Agnieszki Holland, wystąpił w roli Gabora. Pojawił się również w filmie "Dom zły" Wojciecha Smarzowskiego.
WYWIAD z Marcinem Wroną
Autor: Maria Szmagaj
Eryk Lubos w roli podobnej do Igora z „Mojej krwi” sprawdził się wcześniej w teatrze - w spektaklu „Nakręcana Pomarańcza”. Czy od początku wiedział Pan, że to właśnie ten aktor zagra główną rolę w Pańskim pełnometrażowym debiucie?
Tak, to była przemyślana decyzja. Zależało mi na utalentowanym aktorze, którego polskie kino nie zdążyło jeszcze wyeksploatować. Eryk już na pierwszym roku PWST we Wrocławiu zapisał się do sekcji bokserskiej. Żartujemy sobie, że przygotowywał się do tej roli trzynaście lat, czyli od kiedy zaczął regularnie uprawiać pięściarstwo. Z boksem związane są pewne rytuały oraz konieczność prowadzenia specyficznego trybu życia. Wiedziałem, że osoba, która zna świat tego sportu, doda wiarygodności postaci. Sam zainteresowałem się tematyką bokserską i w związku z tym zapisałem się do sekcji, gdzie ćwiczy Eryk. Poza tym chciałem go poznać z innej strony, nie tylko jako aktora przychodzącego na casting.
Jak już powiedzieliśmy, tematyka boksu odgrywa w „Mojej krwi” bardzo istotną rolę. Czy w prywatnym życiu także przywiązuje Pan szczególną uwagę do sportu?
Trenowałem koszykówkę. Byłem nawet w kadrze narodowej, ale w wieku 20 lat musiałem zakończyć karierę z powodu kontuzji. Tak jak główny bohater w pewnym momencie straciłem to, czemu poświęcałem całe dotychczasowe życie. Większość głównych rozdziałów w filmie wynika z moich doświadczeń, obserwacji czy potrzeb, które miałem w momencie powstawania scenariusza. Jeden z najszybciej wychwytywanych wątków to historia człowieka, chcącego mieć dziecko. W wyniku tego, co się dzieje z Igorem – chodzi o zakończenie kariery, nieudany związek - pojawia się pragnienie pozostawienia po sobie śladu, zachowania pamięci. To staje się priorytetem głównego bohatera. Do scenariusza wprowadziliśmy też kwestie społeczne: życie imigrantów z Wietnamu i fikcyjnych małżeństw polsko-azjatyckich, licznie zawieranych w okresie likwidacji Stadionu Dziesięciolecia. Nie chciałem, żeby film do końca był odbierany jako pesymistyczny, stąd pozytywne aspekty – przemiana Igora i odkrycie przez niego na nowo świata uczuć.
Powróćmy na chwilę do wątku wietnamskiej dziewczyny (Yen Ha), granej przez Luu De Ly. Jak układała się współpraca z aktorką?
To było bardzo ciekawe doświadczenie. Pojechaliśmy do Hanoi w Wietnamie, zrobiliśmy casting. Okazało się, że Luu świetnie pasuje do roli. Dla niej przyjazd do Polski był pierwszą zagraniczną podróżą. Obawiałem się szoku kulturowego, jednak okazało się, że jest bardzo odporna psychicznie. Słabo zna angielski, polskiego tekstu nauczyła się fonetycznie. Czasem sprawiało nam to problem - gdy chcieliśmy coś zmienić w scenariuszu, musieliśmy uczyć ją nowych słów polskich. Z drugiej strony pozwalało nam to budować relację między Igorem a Yen Ha za pomocą obrazów, poza tekstem.
Postać kreowana przez Eryka kipi energią, jest wciąż nabuzowana. Pomimo że pod koniec ulega pewnemu wyciszeniu i uspokaja emocje, zapamiętujemy go jako bohatera, który bardzo łatwo poddaje się negatywnym emocjom.
Zależało mi na przedstawieniu dwóch różnych światów. Dwójki postaci, które w bardzo jaskrawy sposób uosabiają cechy swoich płci. Igor na początku filmu jest facetem nie posiadającym właściwych narzędzi do komunikacji ze światem. Porozumiewa się pięścią. Działa instynktownie, ale jednocześnie nie szuka usprawiedliwień. Wyraża siebie za pomocą walki – co może być odczytywane jako metafora życia. Zwłaszcza, że na przykład wschodnie sztuki samoobrony czy walki opierają się na filozofii, człowiek powinien być czujny, by zawsze podjąć nowe wyzwanie. Drugą ważną postacią dla filmu jest, w dość przewrotny sposób poznana, Wietnamka. Igor skazany na jej towarzystwo, na początku nie akceptuje dziewczyny i traktuje ją przedmiotowo. Jednak dochodzi w nim do przełomu i zaczyna sobie uświadamiać, że w błyskawicznym tempie musi przeżyć życie na nowo. Przestaje myśleć tylko o sobie, odnajduje poczucie troski czy odpowiedzialności za innych. Dojrzewa, a nawet doświadcza miłości. Stacza ostatnią walkę, zarówno metaforyczną – w życiu, jak i tę na ringu.
Podsumowując, jest to film pełen emocji, napiętych relacji, kontrastów…
Wszystko za sprawą pary skrajnych bohaterów. Moim ulubionym filmem jest „La strada”. Jako niesamowite odbieram to, że dwójka dziwolągów się spotyka i żyje ze sobą. „Moja krew”, mimo, iż jest szorstkim filmem, to w strukturze można dostrzec nawiązanie do melodramatu. Kontrast pojawiający się pomiędzy Igorem a Yen Ha był zamierzony, on wprowadza chaos, pęd, ciemne obrazy, a dziewczyna wycisza, spowalnia rytm, pojawiają się panoramy, światło. Istotne jest to przejście, przemiana z negatywnego stanu emocji w ukojenie.
Źródło: Portal G-punkt.pl
RECENZJA
Autor: Artur Cichmiński, Stopklatka.pl, 20 czerwca 2009
Jeśli mamy pokazywać coś Europie to warto sobie życzyć takich realizacji, jak film Marcina Wrony pod tytułem"Moja krew". Mocne, wyraziste, chwilami szalone kino aż kipi od emocji. Uniwersalna historia o nawróceniu została zrobiona z pasją i niemałym rozmachem, co zdecydowanie wyróżnia ją na tle niemrawych, bladych produkcji o wszystkim i o niczym. Projekt noszący na początku jeszcze tytuł "Tamagotchi", ostatecznie "Moja krew", to jeden z najbardziej oczekiwanych debiutów tego roku. Film w reżyserii Marcina Wrony powstał na podstawie scenariusza nagrodzonego w polskiej edycji konkursu Hartley-Merrill i zdobywcy trzeciej nagrody w jego międzynarodowej odsłonie. Jego autorami są Marcin Wrona, Grażyna Trela oraz Marek Pruchniewski. W efekcie powstała śmiała, osobista, a przy tym efektownie uwodząca widza fabuła. Obraz debiutanta ma w sobie pokaźny ładunek energetyczny, jest chwilami gwałtowny, ostry, niepohamowany zupełnie jak jego główny Bohater - Igor, z idealnie zrekrutowanym do tej roliErykiem Lubosem. To co zwraca szczególną uwagę na to przedsięwzięcie to jakość filmu. Produkcja, którą bez kompleksów można pokazywać na świecie i słusznie oczekiwać związanych z tym profitów, tak artystycznych, jak i czysto marketingowych. Tytuł ma już zresztą francuskiego dystrybutora, a jego przyszłość na europejskich ekranach pozostaje sprawą zupełnie otwartą.
Problem "Mojej krwi" polega na ładunku gatunkowym, wadze poruszanego przez projekt tematu. Mamy oto historię boksera, człowieka bez zasad moralnych, dla którego jedyną treścią życia jest walka. W pewnym momencie, po jednym z pojedynków, Igor musi jednak zakończyć karierę i definitywnie uporządkować swoje życiowe sprawy. Czyni to w dobrze sobie znany sposób, impulsywnie, z dziką furią, bezwzględnie dążąc do obranego celu. I tu rodzi się konflikt natury moralnej. Żeby bohater grany przez Lubosa mógł zrealizować swój plan zmusza on młodą Wietnamkę, wykorzystując jej sytuację nielegalnego imigranta, do tego aby ta urodziła mu dziecko. Praktycznie bezbronna dziewczyna z jednej strony ulega mu ze strachu, z drugiej jednak szuka też swojej szansy na lepsze jutro. Igor oferuje jej bardzo wiele, łącznie ze ślubem, a tym samym obywatelstwo. I jak to w filmach bywa sprawy zaczynają przybierać (nie)oczekiwany obrót.
Marcin Wrona zrobił film osobisty. Tak, jak go czuł i jak go widział. A miał pomysł odważny i kontrowersyjny. Pokazać historię osoby, która wobec opinii "lepszego" świata na to nie zasługuje, jest rzeczą zaiste bezkompromisową. Taki jest też ten obraz, który czerpie swoją siłę z tego antybohatera, ale mimo wszystko postaci na swój przewrotny sposób interesującej. Najwyraźniej o to chodziło reżyserowi, żeby opowiedzieć o potrzebie człowieczeństwa w każdym, nawet najbardziej zdeprawowanym osobniku. Igor nie grzeszy kulturą osobistą, taktem i obyciem. Jest niebezpieczny dla innych, co w równym stopniu dla siebie. Rani ludzi, łącznie z tymi najbliższymi. Kiedy musi coś naprawić robi to tak, jak umie - bez finezji, intuicyjnie, nierzadko karykaturalnie. Można się zżymać: po co to wszystko? Jaki jest sens robić film o zwyrodnialcu, który przyciśnięty do muru, wykorzystuje biedną Azjatkę, praktycznie ją przez pewien czas gwałcąc? Potem rodzi się jednak uczucie i znów ktoś powie, co za banał. Pytanie czy dla Igora oznacza to dokładnie to samo?
Różna ekranowa rzeczywistość przekonuje bardziej lub mniej. W "Mojej krwi" widzimy rzeczy, z którymi trudno jest się zgodzić czy je zaakceptować. Ten nieokrzesany, bandycki bokser raz zniechęca, innym razem zatrważająco pociąga. Odczuwa się wręcz nad tym wszystkim pewną brzydką fascynację, ale cały film gra na tej właśnie ostrej, szorstkiej i brudnej nucie. To kino o potrzebie uczuć, któremu daleko do baśniowych, zaprawionych romantycznym syropem opowiastek. Tu rządzi chaos, dzikość, ludzka, nie zawsze zdrowa, podświadomość. To wszystko niezwykle wyraziście, chwilami wręcz spektakularnie, pokazuje z kolei Wrona. "Moją krew" doskonale się ogląda, czekając z nieukrywanym zainteresowaniem na każdy kolejny kadr czy scenę. Jeśli nawet trzydziestosześcioletni dziś filmowiec sprzedaje nam sprawnie nakręconą iluzjonistyczną sztuczkę, to czyni to perfekcyjnie, podając na tacy krwisto soczyste, rasowe kino.
Mówi się, że każdy powinien dostać drugą szansę O tę szansę walczy w filmie Igor i może warto też dać takową samemu tytułowi. Zwłaszcza, że smakowitych kąsków trochę się w nim znalazło. Po pierwsze rola Lubosa, mającego tyleż entuzjastów swego aktorskiego emploi, co wrogów. Sukces aktora w tym przypadku to idealnie pasująca do niego rola. Jeśli jednak ktoś Lubosa nie "kupuje", to chyba wyjątku tutaj też nie zrobi. Mimo to on w tym filmie jest i bierze go na swe barki bez ceregieli. Czymś osobliwym jest też udział w obsadzie byłego mistrza świata, Marka Piotrowskiego. Jego osobiste przeżycia, postępująca choroba - skutek uprawianego sportu, stają się aż nadto wymowne w kontekście rozgrywającej się na ekranie opowieści. Wreszcie debiutująca wietnamska aktorka Luu de Ly, która w ten męski brutalny świat wprowadza coś niewinnego i bezcennie pozytywnego.
Powstał naprawdę dobry, solidny film. Porywająca, wciągająca ekspozycja pewnego gorzkiego ludzkiego przypadku. Jest w tym moc, jest i magia.
WYWIAD Z Erykiem Lubosem
Artur Cichmiński (Stopklatka): Walczysz jeszcze ze swoi wizerunkiem?
Eryk Lubos: Przestałem walczyć, ale nie pogodziłem się. Chcę i jestem w stanie grać różne role.
Ludzie nadal mają z tym problem..?
Tak mnie postrzegają, tak odczytują, bo "szufladują". Można sobie powiedzieć, po co o to walczyć skoro rację ma zawsze większość, ale ja jeszcze powalczę.
Jak to się jednak przekłada na Twoje filmowe propozycje?
Propozycje na szczęście są. Nie jestem aktorem popularnym popularnością serialową, z czego bardzo się cieszę. Na szczęście do współpracy zapraszają mnie twórcy, którzy jak coś robią to z przekonaniem i w pełni zaangażowani. Do kina, które ma się sprzedać w super hurtowej ilości zatrudnia się z kolei mega gwiazdy, które są non stop zajęte wieloma rzeczami. I wtedy, a także z paru jeszcze innych powodów, zazwyczaj nie mają one czasu, żeby się przygotować... Ja nie jestem mega gwiazdą i mam wolne terminy (jeszcze…). [śmiech] Ale to jest nieistotne, nie drążmy tego...
W "Domu złym" nie grasz ani świra, ani kogoś złego...
Jedyny dobry. Taki był zresztą zamysł Wojtka, aby ten, który wygląda na najbardziej złego był tym najbardziej dobrym. Poza nim w tym filmie nie ma nikogo pozytywnego. Ten film to wiwisekcja zła, a Wojtek ma inicjały jak największy dramatopisarz w historii literatury. Chodzi o to, że wszyscy lubią porządeczek. Najważniejsze to coś nazwać, skatalogować, wtedy ludzie czują się dobrze. Według mnie niepotrzebnie zapatrzyliśmy się na też zakichany Hollywood. William Szekspir - Wojciech Smarzowski . Powiedziałem mu na planie, że to co się dzieje w "Domu złym" to poziom Szekspira. Odpowiedział mi, że owszem, ale Szekspira z Bieszczad.
Byłeś nominowany, a w końcu też otrzymałeś Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego za udział w filmie "Moja krew"...?
..., za który oddałem krwawicę. Przez ten film straciłem prawie rękę. Kosztował on nas wszystkich tyle, że... Siedzieliśmy nad nim ponad rok. Kiedy wreszcie weszliśmy na plan to nie "mogliśmy" na siebie patrzeć... (śmiech)
Postać Igora nie budziła w Tobie wątpliwości?
Słyszałem głosy, że Igor to cały Lubos... Tak się rzekomo zachowuję, taki jestem. Guzik prawda.
Czytałem, że jesteś osobą, która na ekranie wręcz szuka postaci wrażliwych, mogących kochać...
Są cztery podstawowe tematy: Bóg, diabeł, śmierć, a na koniec zostaje miłość. Bóg jest bardzo wysoko. Diabeł jest wszędzie. Śmierć i tak nas dopadnie. Czym możemy się zatem zajmować teraz? Miłością, która jest stanem łaski. Osobiście wierzę, że ludzie są dobrzy. Tego szukam też w postaciach. Tymczasem wyglądam, jak wyglądam. Więc jeśli chcę złamać ten wizerunek mogę to zrobić tylko dobrem.
Z kolei w ekranizacji "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka , które czeka na premierę, grasz, nie tak jak w spektaklu Bogusia, tylko Zenka. Skąd ta zmiana?
Z powodu wieku. Boguś ma jakieś szesnaście-siedemnaście lat. W teatrze jeśli jesteś coraz starszy, coraz bardziej dojrzały, grasz dużo młodszych od siebie. W filmie się tak nie da.
Ten film coś nie ma szczęścia...
Uważam, że z "Made in Poland" powinniśmy pójść za ciosem i zaraz po sukcesie spektaklu spróbować zrobić film. Stworzyliśmy wtedy wspaniały team. Idealnie się zgraliśmy. Robiłem tam straszne rzeczy na próbach, ale się opłaciło.
No i spotkanie z Wojcieszkiem...
To było fantastyczne. "Made in Poland" było debiutem teatralnym Przemka, który w ogóle nie używał teatralnych narzędzi. Już wtedy "siedziałem" trochę w teatrze i byłem naprawdę mocno zaskoczony, jak Przemek rozbija te wszystkie struktury. Wyciągał najprostsze pomysły, a przez to najbardziej skuteczne. To, co się wydawało w teatrze niemożliwe u niego było możliwe. Wspólnie wymyśliliśmy wiele rzeczy. Było wykłócanie się, ale z korzyścią dla sztuki.
Tymczasem Zbigniew Cybulski, którego nazwałeś Maestro, to dla Ciebie..?
Pan Zbyszek Cybulski, który jest dla mnie drugim po Bogu wśród polskich aktorów, przed nim nie ma nikogo, po nim już zaczynają się pojawiać, przewartościował tą branżę. On udowodnił swoim graniem, naturalizmem, że można inaczej. Niesamowicie korzystał z partnerów. Był takim naszym Marlonem Brando. I jeśli nawet ta konwencja sprzed tych ponad czterdziestu lat wydaje się dziś starociem, to bez niego nie byłoby tego, co zdarzyło się potem. Ludzie z niego czerpali. Wielu otworzył oczy. To nie była gra, to było bycie.
Odnoszę wrażenie, że w tym roku zostali nominowani do tej nagrody ludzie, którzy nie tylko są obdarzenie talentem, ale w swoim podejściu do tego zawodu przypominają Zbyszka Cybulskiego. Przepraszam, pana Zbyszka... Mocno stawiacie na niezależność.
Ja i na przykład Roma [Gąsiorowska - od red.], jesteśmy aktorami TR Warszawa. To jest kolejna trampolina w moim życiu. Grzegorz Jarzyna zaprosił mnie do zespołu, gdzie są sami niezależni wewnętrznie twórcy. A z Romą już trzy razy żeniliśmy się na scenie, jesteśmy jak "para z samowara" w kosmosie, dwoje rudych wewnętrznie i zewnętrznie. I o to chodzi.
A dla Ciebie samego ta nagroda jest..?
Jestem naprawdę zaszczycony i nie jest to próżność czy bicie piany. Sam fakt, że zostałem zauważony jest już dla mnie wyróżnieniem. Szczególnie, że mam już trzydzieści pięć lat i sama nominacja może oznaczać, że czas przejść do kategorii "średniej"... Tak czy inaczej zostało mi około piętnastu lat w tej kategorii i chciałbym ją spożytkować jak najlepiej.
Zaraziłeś się tym zawodem, kiedy będąc jeszcze w szkole średniej i chcąc zaimponować swojej dziewczynie pojechaliście do Wrocławia do teatru. Czym szczególnym ujął Cię wtedy ten spektakl?
Pierwsze czytanie scenariusza czy dramatu jest dla mnie rozdziewiczaniem siebie względem tekstu. Potem dokonuje się już mega pracę. Trzy miesiące w teatrze lub w filmie o ile dostaje się na tyle wcześniej scenariusz. Myśli się, siedzi nad tym i kiedy to zaczyna parować zawsze wracam do tego pierwszego wrażenia. Byłem wtedy w teatrze pierwszy raz w życiu. Nie ściemniam. U nas w Tarnowskich Górach nie było teatru, do Katowic nie jeździliśmy. Była wtedy głęboka komuna, więc nie dbano w ogóle o nasze wykształcenie kulturalne. Czegoś takiego doświadczyłem jeszcze jedynie w domu kultury, ale to była chałtura. I dopiero w wieku dziewiętnastu lat, żeby zaimponować swojej dziewczynie - wydawało mi się to takie oryginalne - zabrałem ją do prawdziwego teatru. I się pomyliłem. Nie jej zaimponowałem tylko sobie kuku zrobiłem. To był "Feuerbach"!!! Często wracam do tego tekstu i jeszcze go kiedyś zrobię. Przysięgam. Tak jak i "... Leara" i "Ryszarda III". Chodzi jednak o to, że w "Feuerbachu" zapisane jest przekleństwo aktora. To prawdziwa klątwa. Jeśli człowiek odkryje w sobie ten pierwiastek, że chce zostać aktorem, zaczyna to pielęgnować, staje się to pasją, szaleństwem, w końcu całym życiem, to w tym tekście jest wszystko. To biblia i ewangelia w jednym, ile ten zawód kosztuje i jakie niesie w sobie niebezpieczeństwa. I faktycznie kiedy poszedłem wtedy na ten spektakl ze sceny nastąpił strzał.
Powiedziałeś, że jeszcze to zrobisz... Myślisz również o reżyserii..?
Wydaje mi się, że każdego aktora kusi, aby napisać scenariusz lub coś wyreżyserować. Z wiekiem nabieramy doświadczenia, w niektórych przypadkach nie ma już też tylu propozycji. Jednak o samej reżyserii nigdy poważnie nie myślałem. Gdzieś tam z tyłu głowy to się pewnie odkłada. Mi bardziej tutaj chodzi o to, że trzeba to przejść, zagrać.
Poza tym zdarzeniem, kiedy miałeś dziewiętnaście lat, zdradzałeś już wcześniej jakieś artystyczne inklinacje?
Grałem na perkusji, byłem punkiem. Moi rodzice przeżywali ciężkie chwile, kiedy przechodziłem okres buntu. Byłem nawet pierwszym łysym w Tarnowskich Górach, co opłaciłem ostrym laniem ze strony moich przyjaciół "metali". Ale poza graniem na perkusji nie miałem żadnych artystycznych inklinacji. Moja mama jest niespełniona fotografką. Nie ma swego zakładu czy studia, ale zawsze maniakalnie robiła i robi zdjęcia. Wychowałem się w ciemni. Może też dlatego tak dążę teraz do tego światła.
Fotografią jednak się nie zaraziłeś?
Robiłem zdjęcia, ale jakoś mnie to nie wciągnęło i nie żałuje.
Cybulski odwoływał się do aktorstwa, jako do swego rodzaju misji. Podkreślał, że trzeba pielęgnować swoje województwo. Też masz coś takiego w sobie?
Misje to są katolickie, albo na wojnie. Wydaje mi się, że tutaj może nią być suma tego wszystkiego, co się zrobiło. Może pan Zbyszek myślał, że misją stało się to, co w swoi życiu zagrał. Postaci, które wykreował mogły mieć wpływ na społeczeństwo. Kiedy jednak jestem tu i teraz, nie wydaje mi się to misją. Aktorstwo spełnia moje marzenia. Nie lubię na przykład podróżować, a dzięki temu zawodowi mogę być wszędzie. Nawet nie ruszając się z miejsca w pewien sposób podróżuję. To rodzaj teleportacji. Przede wszystkim jest to ogromna pasja.
On przekazywał w swoich rolach jakąś prawdę, wręcz walczył o nią. Stąd mógł jednak myśleć o tym zawodzie i każdorazowym jego przejawie, jak o misji.
Ale żył też w innych czasach. Trudniejszych. Tym bardziej należy mu się podziw, że wykonał takie rzeczy. Stał się też przez to nie do "ruszenia". Był już wtedy ikoną. Nikt tak, jak on nie przekazywał prawdy. Naszym dziś problemem jest sprzedaż. Wszyscy robią wszystko, aby się dobrze sprzedać. Stąd moja prośba do decydentów, aby zaczęli inwestować też w kulturę. Wiem, że wszystko musi się nakręcać i pracować na siebie. Nie można jednak robić wszystkiego tylko dla zysku.
Masz coś jeszcze poza aktorstwem? Wspominałeś coś o muzyce...
Absolutnie. Uwielbiam. Z Cezarym Duchnowskim ostatnio zrobiliśmy operę pod tytułem "Ogród Marty". Na szczęście Pan Bóg dał mi mocny głos. Mogę jednak zapewnić moich kolegów, że nie zamierzam nagrywać żadnych płyt.
MOJA KREW
KINO MILLENNIUM: 05.02.2010
Czas trwania: 91 minut,
Seans o godzinie: 2000