„Sugar Man" w Millenium
Niewiarygodna, a jednocześnie prawdziwa opowieść o zapomnianym piosenkarzu, któremu wróżono karierę na miarę Boba Dylana, a który przepadł bez wieści na początku lat 70. Historia wielkiej determinacji dwóch fanów muzyka, którzy postanowili odkryć okoliczności jego życia i tajemniczej śmierci. Trzy dekady poszukiwań, pozwoliły im poznać prawdę o wspaniałym człowieku. A teraz dzięki nim świat poznał tę fascynującą i pełną optymizmu historię, która przekracza najśmielsze fantazje.
Kino Millenium 1 - 7 marca 2013 r., bilety: 15 zł
reżyseria: Malik Bendjelloul
czas: 86 minut
kraj produkcji: USA
rok produkcji: 2012
Recenzja
Gdy wybitny filmowiec spotyka wybitnego muzyka...
Jak zbudować dokumentalną historię doskonałą? Perfekcyjnie spotęgować zagadkę? Ułożyć fakty tak, by sama kolejność ich ustawienia budowała napięcie? Przekonacie się oglądając film Malika Bendjelloula.
Gdy parę lat temu Todd Haynes opowiadał o kilku życiach Boba Dylana, trudno było nie przyznać, że stworzył model biografii doskonałej do opisu genialnego artysty. Pokazał, że sztuka sztuką, ale osobowość kryjąca się za nią z powodzeniem może rozsadzić ekran. „I'm Not There" niespecjalnie splatało życie z twórczością. Haynes nie kojarzył na siłę tekstów piosenek Dylana z etapami jego biografii, dochodząc w ten sposób do dzieła bodaj najbardziej sugestywnie opowiadającego o człowieku poskładanym ze sprzeczności. Bohatera „I'm Not There" pozornie nic nie łączy z Sixto Rodriguezem. Dylan wszak prowadził życie namiętne i bogate w przygody, bohater „Sugar Mana" wiedzie egzystencję pod każdym względem samotną i ubogą. Jednak mimo tych różnic, formuła „I'm Not There" wydaje się idealnie pasować do muzyka sportretowanego w filmie Malika Bendjelloula. Dylan prowadził kilka żyć. Sixto Rodriguez też wiedzie ich kilka. Choć na początku nic tego nie zwiastuje. A już na pewno nie robi tego struktura filmu.
„Sugar Man" to dokument o człowieku będącym tajemnicą tak dobrze upilnowaną, że nie sposób się do niej dobrać. Ilekroć to poczynimy, przekonani o odkryciu zagadki, uświadamiamy sobie, że poczucie triumfu jest nam dane na krótko. Za chwilę wypiera je smak porażki. Niewiedza przez długi czas wydaje się wręcz tematem przewodnim „Sugar Mana". Garść wiadomości na początku sprawia wrażenie raczej przypadkowego (jedynego?) zestawu informacji o Rodriguezie, mającego na celu bardziej wzniecić ciekawość niż zasugerować konkretne tropy. Bendjelloul przedstawia muzyka jako wędrowca z gitarą, autora przejmujących tekstów, niedostrzeżonego za życia geniusza, zmarłego nagle w nędzy i samotności. Punktów zaczepienia tu niewiele, a z czasem okazuje się wręcz, że nawet pewnikom wierzymy coraz mniej zamiast coraz bardziej. Jedne bowiem kwestionują drugie, inne kompletnie się urywają, jeszcze inne prowadzą donikąd. O Rodriguezie mało kto słyszał, a każdy kto słyszał mówi o nim co innego. Teksty jego piosenek rzucają słowa - może ważne i znaczące, a może kompletnie zmyślone - wyprowadzając w pole najpilniejszych detektywów. Z każdym podjętym tropem znowu powraca pytanie: kim był Rodriguez? Perfekcyjnym i przebiegłym kreatorem własnej osoby? Zwykłym włóczęgą o niebagatelnym talencie? Muzykiem umiejętnie budującym swoją legendę? Jedną osobą czy kilkoma? Kimś, kto w ogóle istniał, czy zjawą z fantazji?
W zależności od momentu, widz, podobnie jak i reżyser, jest gotów przyznać rację każdej z tych tez. Szukając w nich Sixto Rodrigueza, wstydliwie łapiemy się na tym, jak bardzo potrzebujemy wiedzieć i rozumieć oraz jak bardzo irytuje nas odczuwalne odsuwanie się od prawdy, zamiast zbliżania się do niej. Bendjelloul ze swoim bohaterem robią z tych słabości genialny użytek. Wciąż w niewidoczny sposób przenoszą akcent film - z poszukiwanego na nas, poszukujących - nieporadnie próbują połączyć te marne kilka kropek w portret Rodrigueza, zarazem jakby pytając: czy same kropki nie są ciekawsze? Czy, jeśli uda się je precyzyjnie połączyć, nie przestaną być intrygujące?
Wydaje się, że ilość postawionych po drodze przez reżysera pułapek sprawi, że w końcu on sam wpadnie w jedną z nich. Bendjelloul się jednak nie daje. Znakomicie wiedział, jak zbudować na ekranie dokumentalną historię doskonałą, perfekcyjnie spotęgować zagadkę, układając fakty tak, by sama kolejność ich ustawienia budowała napięcie. To główne źródło świetności „Sugar Mana" - filmu zwodniczego, ale potem w piękny sposób za tę zwodniczość przepraszającego. Jeśli więc na początku zastanawiamy się, dokąd właściwie reżyser zmierza, w drugiej połowie otrzymujemy film zaczerpnięty z zupełnie innej bajki. Odrzucający wcześniejsze triki i zupełnie ufający skromności wydarzeń, które dzieją się przed kamerą. Pod sam koniec towarzyszy nam więcej niż pewność, że „Sugar Mana" łączy z „I'm Not There" jeszcze coś. Sixto Rodriguez miał jak Dylan niezwykłe szczęście spotkać na swojej drodze reżyserski talent na swoją miarę.
Urszula Lipińska "STOPKLATKA".